poniedziałek, 14 września 2015

Pocztówki z wakacji

W wakacje, które powoli dobiegają końca bardzo zaniedbałam moje hobby. Bardziej skupiłam się na odpoczywaniu niż na wypisywaniu kolejnych pocztówek. A co za tym idzie moja skrzynka od kilku miesięcy świeci pustkami. No z 3 małymi wyjątkami :) I to o tych wyjątkach będzie dzisiejszy post.

A no i oczywiście każdy postcrosser wie, że o stan emocjonalny swojej skrzynki pocztowej trzeba dbać. Spokojnie, już się za nią wzięłam i niebawem powinien wrócić jej dobry humor od przepełnienia :D

Ale dziś miałam pisać o tych wyjątkach, więc powrócę do tematu. Jedyne pocztówki, które otrzymałam w okresie wakacyjnym pochodzą od jednej osoby- Martyny. Z Martyną wysyłamy sobie pocztówki z każdego miejsca w jakie się udamy. Jest to w sumie jedyna osoba, którą znam osobiście i która zajmuje się postcrossingiem. I co za tym idzie rozumie to, akceptuje i też to uwielbia :D. Czemu piszę o akceptacji? Na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, którzy entuzjastycznie reagują na wieść o wysyłaniu pocztówek w XXI wieku. Jednak większość dziwnie na mnie patrzy, trochę jak na wariatkę, trochę jakbym mówiła o czymś zupełnie z kosmosu. Też tak macie ? Jestem bardzo ciekawa z jakimi reakcjami ludzi Wy się spotykacie. Koniecznie napiszcie mi o tym w komentarzach :).

Martynę możecie znać z jej bloga (klik). Koniecznie do niej zajrzyjcie! 
A oto piękne pocztówki:

Toruń, Polska

Ustka, Polska

Gdańsk, Polska

I jeszcze jedna pocztówka od Martyny, którą dostałam od niej w zeszłym roku :)

Gdańsk, Polska


piątek, 28 sierpnia 2015

Droga na północ, czyli mój tydzień w krainie fiordów

To blog pocztówkowy więc powinnam wrzucić tu w końcu kilka pocztówek, ale... nie tym razem. Jestem na świeżo po wakacjach w Norwegii  i dlatego dziś trochę o tym. Wcale nie na świeżo. Zaczęłam pisać ten post gdy wróciłam, czyli pod koniec lipca. Wybaczcie mi, że dopiero teraz wzięłam się za jego dokończenie. Od razu przepraszam za dużą ilość zdjęć w tym poście. No po prostu nie mogłam się zdecydować, które wybrać. Gdy je zobaczycie myślę, że na pewno mnie zrozumiecie. To jedziemy :D

Jako pierwsze oczywiście odwiedziłam Oslo- punkt obowiązkowy, w końcu to stolica. Od razu mówię, jeśli znajdziecie choćby tanie loty i chcecie wybrać się do tego miasta i tylko do miasta (tzn. nie zobaczyć reszty Norwegii) to od razu mówię, że to strata pieniędzy i czasu. To jedna z dziwniejszych stolic w jakiej byłam. Centrum jest obecnie w budowie, miasto jest niezbyt duże i brzydkie. Może byliście, może macie inne zdanie. Jeśli tak, to komentujcie i wyprowadźcie mnie z błędu. Mnie najbardziej poraził widok narkomanów. Było ich pełno, a w kilku miejscach w centrum o strzykawki można się było po prostu potknąć. Ech, nie mogę tylko narzekać. Oczywiście są w Oslo miejsca, które są godne polecenia.. Mnie najbardziej przypadły do gustu dwa: Opera i park Vigelanda. 

Operahuset- budynek bardzo mi się spodobał. Został on tak zaprojektowany by nawiązywał do norweskiej natury. Jeśli trochę się przyjrzycie zobaczycie podobieństwo do języka lodowca. Świetnym rozwiązaniem jest według mnie zastosowanie dachu budynku jako pewnego rodzaju deptaku. Można wejść na operę, jest to od razu punkt widokowy na fiord. Może nie najpiękniejszy fiord, ale mój pierwszy :D


Park Vigelanda- park stworzony w 1940 roku przez Gustava Vigelanda. Są w nim umieszczone jego rzeźby. Jest ich zatrzęsienie, ale na prawdę potrafią zachwycić. Na mnie największe wrażenie zrobiła fontanna i ogromna kolumna, na którą składa się 121 ludzkich postaci.





Kolejnym miastem, które odwiedziłam było Bergen. Nazywane jest bramą do fiordów i coś w tym jest. Fiord przy którym znajduje się to miasto jest już dużo ładniejszy od tego w Oslo. Bergen to piękne stare miasto, przypominające odrobinę nasz Gdańsk. 
Jeśli chcecie wybrać się do miejsca gdzie jest i trochę cywilizacji, ale i piękne widoki to jest to miasto dla Was. Żałuję, że spędziłam tam tylko jeden dzień.  Bergen mogę Wam gorąco polecić!


 Oto widok z góry Fløyen. Pięknie, prawda ? Na górę można dostać się kolejką lub tradycyjnie na własnych nogach. Ja wybrałam tą drugą opcję i nie żałuję. Podejście jest bardzo przyjemne, a sama góra ma tylko 399 m.n.p.m. A satysfakcja jest, no i pieniądze z portfela tak nie uciekają :).



Bryggen- czyli Nadbrzeże, to szereg hanzeatyckich budynków handlowych w Bergen (wikipedia trochę pomogła, bo nie wiedziałam jak Wam to opisać :)). Wygląda to niesamowicie i jest wizytówką tego miasta. Bryggen znajduję się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. 
To co widzicie na zdjęciu obok to jedna z uliczek między kolorowymi domkami tworzącymi Bryggen. Miałam trochę wrażenie jakbym spacerowała ulicą Pokątną, jakbym nagle cofnęła się w czasie i znalazła w zupełnie innym miejscu. 






Ha. I nadszedł czas na główny, najlepszy, najcudowniejszy punkt programu. Bjørke.  To mała wieś, w Polsce na takie miejsca mówimy, że to zadupie. Ale ja pokochałam to miejsce i do tej pory nie byłam w piękniejszym. Łososi w wodach fiordu było z pewnością o wiele więcej niż ludzi tam mieszkających. I mimo, że do najbliższego sklepu było kilkanaście kilometrów to w maleńkim Bjørke stoi niepozorny, ale bardzo schludny (wygląda jak reklama sklepów IKEA) hostel. Co więcej w okresie letnim hostelem opiekuje się pewien Polak. To miejsce polecam każdemu, choćby na połów łososia, choć dotarcie tam bez samochodu jest raczej niemożliwe. 
Bjørke to miejsce w którym można się wyciszyć i poczuć tak blisko natury jak nigdy. Mimo, że w hostelu (we wszystkich w których spałam w Norwegii) było wi-fi to nagle poczułam, że wcale go nie potrzebuję. W którymś momencie przestałam nawet robić zdjęcia, bo żadne nie było w stanie oddać piękna i niezwykłości tego miejsca. Chyba nigdy żadnego miejsca nie wychwaliłam tak bardzo. 



Drabina Trolli- to droga złożona z "serpentyn". Myślałam, że tak jest. Przecież w naszych górach też są takie drogi. Jak bardzo się myliłam czyniąc takie porównania. Drabina Trolli to 11 serpentyn, większość zakręca pod kątem 180 stopni, a średnie nachylenie drogi to 9%. Drabina otwarta jest zazwyczaj od maja do października. Zazwyczaj bo wszystko zależy od warunków atmosferycznych. Po tej drodze nie mogą jeździć pojazdy dłuższe niż 12,4 m (ze względu na zakręty). Nasz autokar miał 13 metrów, ale kierowca stwierdził, że da radę.  Piszę to, żyję nadal, więc radę dał. No, ale poziom adrenaliny ogromny. Uczucie niesamowite. Szczególnie w momencie, gdy inny autokar zapragnął nas wyprzedzić tuż przed zakrętem. Szczerze mówiąc myślałam, że zaraz zobaczę jak spada w przepaść. Polecam tylko tym o mocnych nerwach. Tym o słabych też. Jak nie dostaną zawału to będą mieć co wspominać przez całe życie :)

Lillehammer- miasto znane przede wszystkim ze znajdujących się tam skoczni narciarskich Lysgårdsbakken.  W 1994 roku (rok moich urodzin, ach ta symbolika :D) odbyły się tam XVII Zimowe Igrzyska Olimpijskie. 
Niecałe 900 schodków dzieliło mnie od progu z którego wykonywane są skoki. Warto było pokonać ten dystans, choć z moim lękiem wysokości było trudno. 
Nie jestem fanką skoków narciarskich, ale fajnie zobaczyć takie miejsce z bliska. Szczególnie, że akurat na mniejszej skoczni odbywał się trening. 

Co było dla mnie największym zaskoczeniem w Norwegii? 
Ceny z kosmosu, wszechobecne Trolle, a może wodospady, które były wszędzie? Nieeee. Najbardziej zaskoczyły mnie białe noce. Głównie dlatego, że o nich zapomniałam.
Białe noce to zjawisko występujące w Norwegii przez kilka miesięcy w roku. Polega ono na tym, że w nocy nie robi się ciemno. Słońce zachodzi późno, wstaje dość wcześnie. Ale nawet w tym czasie gdy go nie ma, niebo jest dość jasne. Pewnego dnia dzwoni do mnie moja mama opowiadając jak to siedzi z moim bratem, podziwiając piękne gwiaździste niebo. Moja reakcja była prosta: Jak to, TERAZ ? U mnie było piękne, może trochę późne, popołudnie. Niebo nieznacznie pociemniało, sądziłam, że może być jakaś 18. Jakie było moje zdziwienie, gdy zorientowałam się, że mój zegarek wskazuje kilka minut przed PÓŁNOCĄ. Pokochałam białe noce, a dlaczego? Głównie ze względu na to, że wcale nie odczuwałam zmęczenia. Człowiek po prostu nie czuł, która jest godzina. Powiedziałabym nawet, że rozpierała mnie energia przez całą dobę. Zmęczenie dopadało mnie dopiero wtedy, gdy chowałam się w pościeli. To świetna sprawa, szczególnie dla turystów, którzy chcą zobaczyć jak najwięcej, jak najlepiej "poczuć" kraj w jak najkrótszym czasie.
Minus jest taki, że trudno jest zasnąć. Przy najmniej na początku. Pierwsze dwie noce zasłanialiśmy okna jak się dało, ale później już przywykliśmy. Gdy wróciłam do Polski to siedziałam do późna i nie mogłam spać z żalem patrząc za okno na czarną, gwieździstą noc.


I jeszcze jedno... Norwegia wcale nie jest taka zimna. To nie są ciepłe kraje, jasne. Ale gdy wybieracie się tam latem jest naprawdę w porządku. Cały czas było ok. 20-23 stopni. To taka pogoda w sam raz na długie spodnie i bluzkę z krótkim rękawkiem. Ja byłam z tego bardzo zadowolona, nie było ani za ciepło, ani za zimno. No wyjątek stanowiły miejsca, gdzie mieliśmy bezpośredni kontakt ze śniegiem. Tam temperatura spadała do ok. 8 stopni Celsjusza. Dużym minusem (podobno) norweskiej pogody są często opady deszczu. Na szczęście głupi ma zawsze szczęście i podczas mojego tygodniowego pobytu w tym kraju, deszcz padał tylko przez pół dnia. 

Śnieg w połowie lipca ? TAK :D
Bardzo cieszę się, że znalazłam wycieczkę w okazyjnej cenie i miałam okazję zobaczyć Norwegię. Niestety mam świadomość, że już tam raczej nie wrócę. A to właśnie ze względu na kwestie finansowe. Jest to niewiarygodnie drogi kraj, chociaż da się go zobaczyć mając niewiele w portfelu. Trzeba być na to przygotowanym i dobrze wszystko zaplanować. 
Wiem jednak, że widoki, które tam zobaczyłam pozostaną w pamięci na zawsze. Natura jeszcze nigdy mnie tak nie zachwyciła tak,  jak w Norwegii. Jeśli lubicie wyprawy z dala od cywilizacji,  macie trochę koron w portfelu i nie boicie się Trolli to Norwegia jest właśnie dla Was!

Na koniec jeszcze garść zdjęć i oczywiście rozstrzygnięcie konkursu z Facebooka. Pozdrawiam.












A w drodze powrotnej krótki spacer po Kopenhadze
Chyba wyszedł mi najdłuższy post w historii bloga. Mam nadzieję, że choć trochę Was zaciekawił. Nie chciałam go dzielić na części. No, ale dobrze. Nie chcę już przedłużać. Prawie wszystkie Wasze skojarzenia z Norwegią znów przeniosły mnie do tego pięknego kraju. Jednak najbardziej spodobała mi się odpowiedź Oliwii Rusek i to do niej wędruje nagroda. Gratulację! 

Zwycięzcę proszę o skontaktowanie się ze mną na Facebooku. 

czwartek, 2 lipca 2015

Magiczny świat dzieciństwa

Ostatnio lekko skróciłam włosy. Lekko to znaczy jakieś 3 centymetry. Możecie się śmiać, ale 3 cm to jest jak odległość stąd na Kamczatkę dla osoby, która ma długie włosy, kocha swoje długie włosy i krzywdy im robić nie chce. Przed dokonaniem tak odważnego kroku jakim jest obcięcie końcówek, przejrzałam swoje stare zdjęcia. Zrobiło się dość sentymentalnie, więc pogrzebałam jeszcze głębiej i zrobiło się jeszcze sentymentalniej bo dotarłam do głębokiego dzieciństwa. I w ten zawiły sposób wpadłam na pomysł pokazania Wam kilku kartek, które kojarzą mi się z tym okresem w moim życiu i kilku moich zdjęć, żebyście mogli się pośmiać. A co tam. Raz się żyje :D










Czechy
♥♥♥♥. Nie wiem czy coś oprócz serduszek i wielkiego uśmiechu jest w stanie opisać moją miłość do Kubusia Puchatka. Książka A.A Milne'a była jedną z pierwszych jaką czytała mi mama i to czytała nie raz, pierwsze filmy o niezdarnym misiu oglądałam oczywiście na kasetach video. Maskotkę Kubusia dostałam, gdy miałam 4 lata i mam ją do dziś. Przez długie lata kupowałam gazetki o Stumilowym Lesie, gdy inne dziewczynki czytały o Barbie. A gdy odchodziła Kessie płakałam jak bóbr. Ach, tych wspomnień czar. Wszystko to sprowadza się do tego, że Kubuś Puchatek jest najlepszym i najsilniejszym wspomnieniem bajkowego dzieciństwa. Moja miłość do niego wcale nie słabnie i nie wstydzę się tego powiedzieć nawet teraz, gdy moja maskotka Kubusia ma już 17 lat. Możecie się tylko domyślać jaka była moja radość, gdy wyjęłam tę cudną, puchatkową kartkę ze skrzynki. :) 
No i muszę wspomnieć o "znaczku" STS (czyli student to student). To sposób, na darmową wymianę kartek między studentami. Nie wiem od czego zależy to, że taka kartka bez znaczka przechodzi przez sortowanie. Uwielbiam tradycyjne znaczki, ale cieszę się, że mogę mieć jedną taką szczególną pocztówkę w swojej kolekcji. 

Kubuś ukrył się w wózku :)







Toruń, Polska
Ta pocztówka przedstawia znajdujący się w Toruniu pomnik  Filusia- bohatera serii rysunkowej, autorstwa Zbigniewa Lengrena. 
Ale czemu ta kartka kojarzy się z dzieciństwem ? Ponieważ przypomina mi wszystkie szczeniaczki, które miałam i z którymi uwielbiałam się bawić. Widząc ten pomnik, potrafię sobie wyobrazić jak miękką sierść ma ten psiak. To zawsze było cudowne jak dorastałam razem z moimi ogoniastymi przyjaciółmi. :) Gdy dorosłam bardziej pokochałam koty, ale moje dzieciństwo to zdecydowanie psiaki, które zawsze były obecne w moim domu. 
A no i oczywiście z wielkim opóźnieniem, ale jakoś zapomniałam się pochwalić. Tę kartkę dostałam od Sary, która niedawno przeprowadziła ze mną wywiad dotyczący mojej amerykańskiej kolekcji pocztówek. Także zapraszam! Wywiad znajdziecie tutaj
Dajcie znać co sądzicie o tym tekście :)







Lublin, Polska
Chyba bardziej od jarzębiny z dzieciństwem kojarzą mi się tylko kasztany. No, ale która z nas (dziewczyn) nie robiła korali z pięknej polskiej jarzębiny. Do dziś pamiętam jak najpierw zbierałam te czerwone kulki z drzew, a później nawlekałam ziarenko po ziarenku na nitkę. To wspomnienie jest całkiem żywe, bo mieszkam w otoczeniu jarzębin. Macie podobne skojarzenia z tą rośliną ?


A Wam z czym kojarzy się dzieciństwo? Mnie jeszcze oczywiście jeszcze z zapachem naleśników, ale jakoś nie dostałam jeszcze żadnej tak smakowitej kartki :)
W końcu mam wakacje, więc postaram się pisać częściej, no i niebawem nadrobię zaległości na Waszych blogach. Obiecuję!

sobota, 20 czerwca 2015

Listy, listy i Muminki :)

Dopiero kilka dni temu zorientowałam się, że na blogu nie napisałam jeszcze nic 
o mojej działalności listowej. Pewnie dlatego, że jest ona dość niewielka. No, ale jednak jakaś tam jest, więc może warto o niej wspomnieć. Do tej pory miałam jedną penpalkę z Finlandii. Wymieniałyśmy listy często i to listy dość obszerne, dlatego Jenna w zupełności mi wystarczała i nie szukałam innych listownych przyjaciół. Jakoś tak się złożyło, że ostatni list do Finlandii wysłałam niecały miesiąc przed założeniem bloga. Szczerze myślałam, że koleżanka mnie olała. Choć biorąc pod uwagę naszą znajomość wydało mi się to dość dziwne.Dzięki mojej dociekliwości poznałam prawdę. Okazało się, że mój list zaginął (szkoda, bo akurat zaginął ten przedświąteczny, a więc z największą ilością prezencików). Napisałam więc drugi i oto niedawno dostałam odpowiedź. Tak więc świat listów i międzynarodowych przyjaźni powitał mnie ponownie! Super. Uwielbiam taki trochę dłuższy kontakt z ludźmi. Gdy czekałam na paczuszkę od Jenny postanowiłam, że nie będzie ona jedyną przyjaciółką od pióra. Tak się złożyło, że list od nowej penpalki dostałam razem z paczuszką od Jenny. Już nie mogę doczekać się czwartku. Wtedy mam ostatni egzamin i od razu po nim mam zamiar nadrobić zaległości w korespondencji.


Wcześniej o Finlandii wiedziałam niewiele. Zawsze kojarzyła mi się z wioską św. Mikołaja (może to on zakosił paczkę dla Jenny), Muminkami i wojną zimową. Teraz wiem całkiem sporo o polityce, religii i tradycjach (szczególnie weselnych) w tym kraju. No i... mam pełno rzeczy związanych z muminkami. Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką ten bajki, chociaż nie mogę powiedzieć, że jej nie lubiłam. Ale same pamiątki związane z muminkami uwielbiam. I moje uwielbienie rośnie z każdym listem od Jenny, bo jeszcze nie było takiego do którego nie dołączony był choć maleńki symbol tych stworków. Myślałam, że już dostałam wszystko co się da... żelki, lizaki, herbaty, owsiankę, zawieszkę, naklejki. Jednak zostałam zaskoczona. Gdyby ktoś mi powiedział co dostanę z najnowszej paczuszce to w życiu bym nie uwierzyła.
A więc prezentuję Wam muminkowy.... ręcznik :D
Przesyłka z Finlandii: ręcznik, kremy, naklejki i
zdjęcia z podróży poślubnej Jenny

Moja świeżuteńka penpalka to Sofia z Portugalii (nie, nie pomyliłam się. Sofia tylko chwilowo przebywa w Wielkiej Brytanii). O niej nie mogę Wam na razie zbyt wiele powiedzieć, ale mam nadzieję, że nasza znajomość się rozwinie :).


Wy macie swoich korespondencyjnych przyjaciół? Jeśli tak, to z jakich stron świata? Ja w pisaniu listów jestem nadal nowa, ale bardzo to lubię :) 
A na koniec piękne znaczki


środa, 10 czerwca 2015

Paryż- miasto zakochanych... szczurów.

Kilka dni temu, dość niespodziewanie, składałam wniosek o wydanie paszportu. Taki pierwszy, nieplanowany krok do dalszych podróży :) Dosłownie w ostatniej chwili (30 dni przed wyjazdem) dowiedziałam się, że będę potrzebowała tego dokumentu. Nie, nie jestem nierozgarnięta... Sprawdzałam wcześniej na stronie MSZ czy jest on potrzebny. Tam przeczytałam, że do Norwegii, do której wybieram się w lipcu, obywatele Polscy nie potrzebują paszportu (mimo, że kraj ten nie należy do UE). Organizator wyjazdu jednak go sobie  zażyczył, więc w ostatniej chwili leciałam załatwiać wszelkie formalności. W ostatniej to znaczy, że odbiór dokumentu mam wyznaczony na 6 lipca a wyjeżdżam o 7 rano, właśnie 6 lipca. No nic, mam nadzieję, że paszport uda mi się odebrać wcześniej. Ale dlaczego w ogóle o tym piszę. Te wszystkie zabawy w wypełnianie druczków wprawiły mnie w nastrój wakacyjny (a z wakacjami dzielą mnie jeszcze 4 egzaminy :c). Postanowiłam więc dziś ponownie cofnąć się w czasie 
i przybliżyć Wam kolejne miejsce, w którym już udało mi się być. Ostatni tego typu post był o Holandii i pisałam tam, że to część I, więc zapraszam na część II czyli Paryż. 


Zacznę może od początku. Mój przyjaciel, z którym wybrałam się do Holandii, jest zafascynowany Francją (w stopniu podobnie zaawansowanym co ja USA, tyle, że on ma łatwiej i bliżej) i wszystkim co francuskie. Gdy usłyszał, że jego ulubiony francuski muzyk koncertuje niedaleko granicy belgijskiej, a więc rzut beretem od Holandii, to już wiedziałam, że trafię do Francji. Piękny koncert się odbył i szybko skończył. Był lekki niedosyt i wczesna pora (bodajże 18) więc narodził się szybki i szalony pomysł : pojedźmy do Paryża. W tym miejscu muszę Wam powiedzieć, że wycieczka do Paryża była wielką przygodą i choć nie chciałabym jej powtórzyć w tej samej formie to cieszę się, że miałam okazję poczuć Paryż w ten sposób :)

Od pomysłu do realizacji minęły jakieś 2 okrążenia ronda. W końcu wybraliśmy odpowiedni kierunek i w kilka godzin później stałam już pod znaną wieżą. :) Ruszajmy !
 Wieża Eiffla - myślę, że tej budowli przedstawiać nie trzeba. Została zbudowana specjalnie na Wystawę EXPO w 1889 roku i później miała zostać rozebrana. Cieszy oczy turystów do dziś. Cieszy to za małe słowo... jest oblegana. A sam symbol Wieży świetnie się sprzedaje. Wieża Eiffla była w zasadzie pierwszą i ostatnią budowlą jaką dane było mi w Paryżu zobaczyć. Gdy tylko przyjechaliśmy udaliśmy się na Pola Marsowe i tam w towarzystwie innych turystów, wina i nachalnych sprzedawców chcących wetknąć wszystkim małe figurki wieży, oglądaliśmy pokaz światełek, który po zmroku jest prezentowany o każdej równej godzinie. O ile samą wieżę uważam za trochę przereklamowaną, o tyle widok jaki rozpościera się z jej szczytu.... niezapomniany :)

Do Paryża przyjechaliśmy metrem, samochód zostawiliśmy na przedmieściach francuskiej stolicy. Możecie sobie wyobrazić jak szybko biegliśmy (mimo, że ja nie biegam :P), gdy zorientowaliśmy się, że paryskie metro nie jest całodobowe. Ale daliśmy radę, wsiedliśmy do pociągu i... za jakiś czas dojechaliśmy do tej samej stacji na której wsiedliśmy zdyszani. Tak, to było ostatnie połączenie, którym mogliśmy dostać się do naszego samochodu. Wkrótce okazało się, że wsiedliśmy w wagonik jadący w złym kierunku. I w tym miejscu zaczyna się prawdziwa przygoda a na samo jej wspomnienie śmieję się teraz do monitora. Jakie to były emocje. Ten jeden zły pociąg skazał nas na noc w Paryżu :)


Zaczęła się tułaczka, bo inaczej tego nazwać nie mogę. Powinniście wiedzieć, że w Paryżu byłam w pierwszej połowie września. Pogoda jeszcze wakacyjna, ale na pewno nie nocą. A wysiadając z samochodu nie byliśmy na to przygotowani i nie byliśmy jakoś szczególnie ciepło ubrani. Tak, więc najgorzej z tej nocnej eskapady wspominam temperaturę. Zawsze gdy jest mi zimno, przypominam sobie tamtą noc i jakoś od razu mi przechodzi :). W zasadzie wtedy w nocy zeszliśmy wszystkie kluczowe miejsca tej stolicy. Połączyliśmy przyjemne z pożytecznym. Zobaczyliśmy te obiekty z zewnątrz, a dzięki spacerowi było nam cieplej. 
Spacer nocą po Paryżu mogę polecić każdemu. To nie jest Nowy Jork, który nigdy nie śpi. Tu jest wręcz odwrotnie. Paryskie nocne życie koncentruje się w lokalach, ale na ulicach są pustki. Cały czas szliśmy wzdłuż Sekwany i przekraczaliśmy kolejne mosty. Gdyby, nie liczyć zmęczenia, zimna i głodu (Kupiliśmy tylko hot doga pod Wieżą Eiffla za 10euro. Ja nawet z tego zrezygnowałam, wiedziałam, że w udziale przypadną mi najwyżej 2 gryzy a to tylko niepotrzebnie rozbudzi mój żołądek) to mogę powiedzieć, że było cudownie. 
Ale nie chodziliśmy całą noc. Były też przystanki, pierwszy pod Luwrem. Nocny widok (zdjęcie wyżej) zapierał dech w piersiach. Siedzieliśmy sobie na ławeczkach na przeciwko tego muzeum, a za naszymi plecami rósł żywopłot. I to właśnie z jego powodu nie zostaliśmy tam dłużej. Cały czas ktoś kręcił się za naszymi plecami, wchodził i wychodził z zielonego labiryntu, utworzonego przez ten żywopłot. Dopiero kilka miesięcy temu, dzięki pewnemu filmowi dowiedziałam się, że ów labirynt od lat jest punktem schadzek homoseksualnych Paryżan. 
To właśnie w okolicy Luwru zobaczyłam pierwszego pierwsze szczury. 


Od tej pory szczury były naszymi towarzyszami. Nie cały czas, ale co chwila słyszeliśmy je w jakimś koszu na śmieci, albo w dole nad samą Sekwaną. Myśleliśmy, że to dużo, ale co to dużo przekonaliśmy się dopiero pod Katedrą Notre-Dame. Gdy byliśmy już blisko nagle coś przeleciało mi między nogami, kolegę wryło bo duża chmara przeleciała przed nim a koleżankę coś z dużą siłą uderzyło w kostkę. Tak, oto nocne wyścigi szczurów. Akurat mieliśmy szczęście, że pod Katedrą rozstawione były schody (taka drewniana, wysoka konstrukcja, żeby móc usiąść i podziwiać Notre- Dame). I właśnie na tych schodach spędziliśmy najwięcej czasu. Nasz kierowca (no w końcu osoba najważniejsza) miał okazje się przespać a my obserwowaliśmy niezwykłą architekturę i... szczury. To nie była gromadka, to była chmara. Biegały po ulicy, ścigały się, przegryzały się przez folie do koszy na śmieci. Myślę, że mogło być ich tam około 100. (przynajmniej tyle widziałam, ile jeszcze było pochowanych, chyba wolę nie wiedzieć :)). 
Przemarznięci i padnięci wróciliśmy do samochodu pierwszym pociągiem rano. Przespaliśmy się w samochodzie kilka godzin (to był najgorszy nocleg w moim życiu. I nie chodzi tu tylko o to, że było niewygodnie. Najgorsze było to, że obudziłam się pierwsza, wiedziałam, że już nie zasnę. I siedziałam, modląc się by któryś z współtowarzyszy podróży się obudził. Niestety, przesiedziałam wtedy chyba 3 godziny bez ruchu, w zupełnej ciszy.). Wczesnym południem po śniadaniu i myciu zębów w jakimś fast foodzie, wróciliśmy do Paryża na normalniejsze zwiedzanie :)
                                                                                             
Sarkofag Napoleona - znajduje się w Kościele Inwalidów. Ciało tego wodza jest zamknięte aż w 6 trumnach. Gdy ja tam byłam miałam wrażenia, jakbym weszła do innego świata. Jakby był tam wyczuwalnych duch tego wielkiego wodza. Myślę, że ma na to duży wpływ całe otoczenie tego miejsca. Grób jest otoczony płaskorzeźbami mówiącymi dużo o życiu Napoleona. Sarkofag umieszczony jest w dole, gdy wejdzie się do kościoła i podejdzie do barierki wódz jest niżej. Barierka ta jest specjalnie zaprojektowana tak, by opierając się o nią od razu złożyć pokłon Bonapartemu.  


Łuk Triumfalny- pomnik zbudowany dla uczczenia tych, którzy walczyli za Francję w czasie rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich. Plac na którym stoi Łuk jest niezwykły jeśli chodzi o topografie. Ulice z niego wychodzące biegną aż w 12 stron. Nie wiem czy wiecie, ale w Paryżu są 3 takie łuki. Oprócz tego ze zdjęcia są jeszcze Arc du Carrousel (w okolicach Luwru) i Grande Arche (w dzielnicy biznesowej. To w zasadzie XX wieczna wariacja na temat Łuku Triumfalnego). Najciekawsze jest to, że te 3 łuki stoją w od siebie w linii prostej. Niesamowite :)

Grób Nieznanego Żołnierza pod Łukiem Triumfalnym
Kościół Inwalidów
Notre- Dame
Notre-Dame za dnia, już bez szczurów :)


Przez to, że moja podróż była spontaniczna i krótka, nie udało mi się zobaczyć wszystkiego czego chciałam. Dlatego na pewno chcę jeszcze wrócić do Paryża, może w przyszłym roku, zobaczymy :) Jeśli chodzi o koszty to polecam to miasto wszystkim studentom i młodszym. A dlaczego? W wiele miejsc można dostać się ze sporą zniżką a nawet za darmo (miałam darmowe wejście np. do grobu Napoleona) aż do ukończenia 26 roku życia. 

A w kolejnym poście z tej serii... chyba zabiorę Was na Bałkany, a może na świeżo do Norwegii. Zobaczymy :)
Czekam na Wasze komentarze, może byliście już w Paryżu i macie jakieś miejsca, które możecie mi polecić, gdy następnym razem tam zawitam ?